Меню сайта
Форма вхіда
Пошук
ТОП матеріалів
Найпопулярніші
Найкоментованіші
Найкращі
Найновіші
Рекомендуємо прочитати
Инфо, цифры, факты: Поиск
Коммерция: Продам прибор нормализации артериального давления
Рекомендую отказаться от медикаментов! Продам прибор нормализации артериального давления.Уникальный прибор для тех кого беспокоит давление, обладает высокой терапевтической эффективностью и может быть использован в еще более широких масштабах в качестве нетравмирующего,не вызывающего каких-либо побочных осложнений немедикаментозного средства.Прибор номинировался на Нобелевскую премию в 2008г.
тел. для справок: 050-779-14-42; 093-019-00-22 Читать далее...

Коммерция: Здоровье без врачей
ВОВЧ@НСЬК Вт, 23-04-2024, 21:42
Вітаю Вас Гость | RSS
Кто автор?  
 Публикации
Головна » Статті » Творчество

EDWARD BALCERZAN: nie ma jednego Wowczanska-Wowczanska
EDWARD BALCERZAN
Ojczyzna
wielokrotna

Sylwester czuje sie w tej chwili tak, jak gdyby znalazl sie w rodzinnej miejscowosci nad rzeczulka W. Czesto wyobrazal sobie powrot do tego miasteczka, i zawsze wydawalo mu sie, ze ludzie, ktorzy tam zyja, nie tylko pamietaja go, ale i wiedza o nim wiecej niz przypuszcza. Ze, nadto, oceniaja jego postepowanie, sadza go. I on im na to pozwala. Poddaje sie ich osadowi dobrowolnie.

Ktoz by nas, takich pieknych

Urodzilem sie w malym miescie, polozonym nad mala rzeka, a jednak owe malosci sumujac nie moglbym powiedziec, izby los obdarowal mnie mala ojczyzna, jak to sie modnie nazywa. Akceptuje sens tego pojecia i szanuje cudze doswiadczenia kumulujace sie w teorii "malych ojczyzn". Nie dosc na tym: owe teorie, uschematyzowane i upotocznione, sa mi tu jakze pomocne, dopiero na ich tle potrafie uswiadomic sobie, iz przydarzyla mi sie inna zupelnie ojczyzna.

Ojczyzna rozciagnieta.

Raczej olbrzymia niz mala.

Rozwloczona wzdluz rownoleznikow Europy Srodkowej i Wschodniej, coz sie dziwic, ze pelno w niej przerw, dziur, pekniec, miejsc ominietych w rozgardiaszu podroznym, dajmy na to przespanych w pociagu, ktorych juz nigdy nie zwiedze (choc nie wolno sie zarzekac, niektore moga sie odezwac niespodzianie, jak Krzemieniec czy Drohobycz nie tak dawno); w tej ojczyznie pelno niewyraznych krajobrazow i aglomeracji znanych ze slyszenia albo tylko z mapy, albo wcale; jest rozrzucona miedzy slonecznikowym pograniczem (radzieckich) republik (Ukrainskiej i Rosyjskiej) a pograniczem Polski Zachodniej i Niemiec Wschodnich, zrujnowanym przez bomby alianckie.

I co ciekawe.

Jaka chytra logika chaosu.

Lata wojny bez litosci przygotowywaly mnie do tego, bym coraz lepiej rozumial, iz rodzinne miasto W. nad rzeka W. nie pozostanie moja ojczyzna jedyna, calkowita i najukochansza (a zaledwie wstepna, obolala). Oto bowiem od wybuchu wojny wszystkiego wokol stawalo sie tam z roku na rok coraz mniej i mniej: na ojczyzne, nawet najmniejsza, za malo.

Coraz mniej bliskich. Coraz mniej dachu nad glowa, nieba w oknach, mebli pod scianami, podlogi, poscieli.

(Zaraz to wyjasnie:)

(Najpierw o rodzinie:)

Najwczesniej babcia, matka ojca, "stara Balcerzanka", holubiaca mnie i "rozpuszczajaca" z milosci, opuscila nasz dom parterowy nad W. bez nieporozumien, po prostu wrocila "do siebie" nad Dniepr - co stalo sie zapewne jeszcze przed 22 czerwca 1940 roku.

Ten czerwiec, dzien, wyimek, chwile przelomowa w zyciu tylu rodzin, mojej takze, mam zatrzymana w pamieci juz przez szescdziesiat jeden lat. I niczego w niej, zapamietanej ani nie przybywa, ani nie ubywa. Znak, ze starosc jeszcze mnie nie wypelnila?

[No wiec tamta chwila:]

Niebo i slonce w galeziach (topolach czy klonach?) na komunalnym cmentarzu nad W. Mnie owczesnego (juz prawie trzylatka, ho, ho!) intryguje nazwa nowej sytuacji, nowe slowo. Rzecz dzieje sie w obszarach slow wschodnioslowianskich, dorosli mowia na cmentarz kladbiszcze, co ja rozumiem jako zle i jednoczesnie jako dobre miejsce skladowania zwlok i ukrywania skarbow. Klad to skarb. A biszcze? Cos groznego, zwiazanego z biciem, biczem, ze znikaniem (isczeznowienije) i poszukiwaniem (ja isczu, on isczet, ty isczesz:), cos podszytego groznym szumem wichru i szeleszczacego wiersza...

Znalazlem sie w tym miejscu pierwszy raz: wsrod mogil. Dorosli wokol piaszczystego plaskowyzu, o ktorym powiedzieli mi, ze pod nasypem z piasku zakopano (nim sie urodzilem) moja druga babcie, mame mamy. Ale to jakby akurat mniej wazne, nie o zmarlej rozmawiaja tu w ruchliwych grupkach, nie babcie Tatiane Kosachowska, ktora nosila podobno przepiekne warkocze - do konca zycia dlugie i jasne jak len - oplakuje sie na tym czerwcowym cmentarzu. Wlasnie ktos wzburzony przywlokl z miasta, z radia, z przemowienia Molotowa i wypowiedzial glosniej, niz wypada, posrod mogil slowo "wojna"; mama rozpacza, ze na wojne wezwa Eugeniusza Balcerzana, mego ojca.

Nie pamietam, jak odjezdzal.

Niemcy zblizali sie do W., ja chorowalem, o bydlecych eszelonach ewakuacyjnych, tygodniami wleczonych na wschod, krazyly wiesci tragiczne, wielu w drodze konalo, dusze niemowlat topnialy jak snieg, no wiec trudno sie dziwic, ze mama z dnia na dzien odkladala decyzje wyjazdu, moze nie wierzyla tak do konca w upadek naszego miasteczka, bo choc nalezala do osob czarnowidzacych nasz los, to nie byla w swoim czarnowidztwie (ani w niczym innym) fanatycznie konsekwentna, a gdy musiala wreszcie uwierzyc lunom linii frontu i w panice, w tlumie podobnie czujacych mieszkancow W. podjelismy probe ucieczki - na piechote! - potem krotko jakims rozklekotanym wozem drabiniastym - az Niemcy (na motocyklach) w ciagu doby dogonili ten tumult, ten tlum, przerazone ludzkie mrowie; i zaraz trzeba bylo wracac; uniewaznic exodus przedwczesny; ja musialem jeszcze kilka lat czekac pokornie na wlasciwy moment rozstania z miejscem urodzenia.

Szkole dziesieciolatke zamknieto, mama (nauczycielka historii i literatury) stracila prace, trzeba bylo zwolnic nastoletnia nianke Kulke, ktora wrocila do rodziny na wies, podobnie jak starenka bogobojna alkoholiczka Timofiejewna (przed wojna gotowala nam i sprzatala "za jedzenie"). Niedawno dowiedzialem sie od Iry, mojej siostry, starszej ode mnie o lat jedenascie, ze mieszkancy W. mieli za zle przedwojenne "jasniepanskie" zycie Eugeniusza Francowicza Balcerzana, fizyka i matematyka, wicedyrektora dziesieciolatki, tudziez jego zony, Marii Hryhorowny, oraz ich dzieci, Iraidy i rozpieszczonego, nieznosnego (przed wojna), chorowitego Edwarda.

Niestosowne w systemie radzieckim, do dzis dla mnie niepojete dobrodziejstwa bytowania (z nauczycielskich pensji - dwie sluzace?) teraz sie konczyly, kurczyly, karlaly. Nasz i przedtem niewielki, bo dwupokojowy wszechswiat mieszkalny - dom podzielony pol na pol z krewnymi dziadka (ojca mamy) - dalej sie dzielil, rozpadal.

Wiekszy pokoj, w ktorym kiedys pozwolono mi zostac samemu, gdzie po raz pierwszy w swym zyciu odwazylem sie wreszcie brawurowo przejsc od sciany do sciany (podgladali mnie, a bylem pewien, ze nikt na mnie nie patrzy); podobno powtarzalem rytmicznie "Edia jde, jde, jde", idzie, idzie, idzie, otoz ten wlasnie gabinet ojca zajeli czolgisci z Wehrmachtu; najmlodszy, Willi, sentymentalnie zakochany w Irze, w listach do swej berlinskiej (lub szczecinskiej?) mutti rysowal kolorowe motyle i roze; przez jakis czas grozila nam eksmisja do stodoly; zdaje sie, ze kilka tygodni, nim nastaly mrozy, sypialismy w niej.

Az odezwal sie ponownie front, tym razem od wschodu, wracal spod Stalingradu jak blakajaca sie burza - rakietami i samolotami zagladajac w niebo - uwierzylismy w wyzwolenie.

Okazalo sie malo podobne do tego, co pokazywano potem w kinach!

Owszem, miejscowe "baby", jakby liczyly na kariere w kronice filmowej, z obowiazkowymi nareczami kwiatow, z chlebem i sola wybiegly na droge, by przywitac "naszych". I natychmiast uciekaly przerazone i upokorzone. Wyzwoliciele w narzuconych na gimnastiorki szynelach odpychali je, klnac ordynarnie, pluli im w twarz.

Nie slyszeliscie o takich scenach?

Jak wiadomo, zolnierzy radzieckich, ktorzy dostali sie do niewoli, stalinizm oskarzal o zdrade. Wracajacych - scigal, wiezil, unicestwial. Otoz (o czym slyszy sie rzadziej) rownie wrogo ten system traktowal ludnosc cywilna z terenow okupowanych. Coz, nie dalo sie wszystkich wysiedlic, wywiezc na Kolyme, wezwac na pokazowe procesy. Nadawala sie do tego jednak warstwa szczegolnie w tym systemie podejrzana. Nauczyciele, lekarze, ksiegowi.

Nadawala sie moja mama.

Nazajutrz po zajeciu W. przez "naszych" - w nocy - mame zabrali na przesluchanie:

- Zyliscie pod Niemcem! Co za hanba! Trzeba bylo sie ewakuowac. Albo isc do partyzantow.

- Powybijali ich szybko, lasy tu niezbyt geste.

- No to bylo wlezc na mine i ba bach!

- Towarzyszu, ja...

- Szary wilk twym towarzyszem!

- Ale moje dzieci...

- Dzieci tez nalezalo wysadzic w powietrze, w pizdu! wszak ojczyzna tego warta? Co: nie?

Mame wywieziono, a w pokoju po sentymentalnym Willim zakwaterowano lejtnanta (i on takze kochal sie w Irze); wkrotce wyjechal na front.

Zostalismy sami: ja piecioletni z szesnastoletnia Ira; urzednicy probowali nas rozdzielic: mnie do domu dziecka, ja do internatu, ale Ira sie uparla, ze nie, poradzimy sobie; przeciez nasi rodzice byli tu nauczycielami - tyle lat! Dlaczego nas krzywdzicie? Za Timofiejewne i Kulke? Ojciec krew przelewa na froncie - w polskiej armii (kosciuszkowskiej), w jaki sposob nas odnajdzie, gdy zwyciezymy i na naszej ulicy bedzie swieto, ktore obiecywal towarzysz Stalin?

Nie pozwolila sie zastraszyc.

Dzielna Ira, kochana.

Ja - kim bylbym teraz, gdyby wtedy zabraklo jej sil? No i szczescia? Musielismy wiec sobie radzic sami, cos jesc, czyms palic w piecu. Pokoj po czolgiscie i lejtnancie dostal sie lokatorom przypadkowym, ktorzy okazali sie drobnymi kryminalistami; maz, zona, coreczka; zima dolaczyla do nich koza. Uczyli mnie piesni "bosiackich"; a ich jezyk... Boze...

Mama wrocila po roku. Wynedzniala, krotko ostrzyzona. Nie poznalem jej.

- Kim pani jest? Ja pani nie znam - tak sie mialem odezwac, gdy chciala mnie przytulic, pocalowac. Wybic wszy.

Z lokatorami z marginesu uporala sie blyskawicznie; plakalem rozstajac sie z koza.

Odezwal sie i nieoczekiwanie odwiedzil nas ojciec; jego tez nie poznalem; czapke wojskowa, nie okragla, lecz kanciasta, nazywal konfederatka; nucil nowe melodie - takich nie bylo na patefonowych plytach ani w repertuarze mamy (chetnie spiewala akompaniujac na pianinie). Uradzono, ze Irka wstapi do polskiego wojska jako sanitariuszka. Tak oto znow zostalo nas dwoje w domu - tym razem mama i ja.

Co sobie wtedy myslalem?

Co czulem?

Zyc bezmyslnie, szczenieco, jaskolczo, dzdzowniczo... w tych latach sie nie dalo. Trzeba bylo opracowac sobie wiarygodny obraz losu, na cos liczyc w zdnianadziennym zasypianiu i wstawaniu, grzaniu sie przy piecu (byle nie zaczadziec w nocy) i marznieciu (byle z lasu wywiezc chrust), w zaspokajaniu glodu - a to czterystugramowa pajda chleba z przydzialu dla zon oficerow, a to gotowana fasola "w duzych ilosciach" (wedle slow bibliotekarki, przyjaciolki mamy), raz czy dwa rozkoszujac sie zageszczonym mlekiem z UNRRA... jakby to bylo zmaterializowane szczescie w stanie nieskazitelnym...

Jedno nie ulegalo dla mnie wowczas watpliwosci, ze - odkad istnieje - cokolwiek sie zdarza waznego, zdarza sie nieodmiennie wskutek postanowien cudzych i zaocznych. Ja sie jedynie co jakis czas (zazwyczaj w pore) dowiaduje o kolejnej zmianie w moim zyciu, poza moja wiedza i wola - zadecydowana, uzgodniona i - nieodwolalna.

Nie moze byc wiec mowy o chaosie.

Ani o absurdzie.

Czy o beznadziejnej samotnosci.

Zyje (tak myslalem) stale przez kogos (lub przez cos) niespuszczany z oka, oceniany, oczerniany, podawany tez za wzor niekiedy, poddawany niejasnym probom i, prosze wybaczyc, tu moja wizja losu tracila czytelne kontury.

Metafizycznymi instancjami ukrytego sensu bywaly w mojej wyobrazni rozne moce. Czasem to byla tylko przenikliwosc mamy - gdy zaczynala przesluchanie od slow "ja, Edik, dzisiaj jestem z ciebie niezadowolona". (Wolalbym byc bity niz to.) Raz po raz strozami Sensu i Celu wydawali sie inni dorosli, osobliwie zas donosiciele, uprawdomy, stroze, milicjanci, konwojenci, milcz serce, mundury, a nad nimi w paradnych pozach kremlowscy glownodowodzacy wojna ojczyzniana. Zdarzalo sie, ze w roli glownodowodzacego Losem "wystepowal" wiersz, basn mowiona wierszem, moce mrocznych tajemnic z krainy Ruslana i Ludmily (czytano mi ten poemat we wczesnym dziecinstwie, a raz wyszlo na jaw, ze zapamietalem fragmenty, bo w goraczce zaczalem majaczyc Puszkinowskimi rymami, ktore mowily o zbrodni i karze).

Nie dziwilo mnie, ze i tym razem poza mna rozgrywal sie jakis niepojety konflikt miedzy mama a ciotka Raisa - zajmujaca z rodzina drugie pol domu. Impet owego konfliktu, w ktorym okazywalismy sie strona przegrywajaca, dawal o sobie znac w ubywaniu przestrzeni. Coraz mniej dachu nad glowa, nieba w oknach, mebli pod scianami, podlogi, poscieli. Zdaje sie, napomykalem juz o tym? No wlasnie. Wyprowadzilismy sie do korytarza przemienionego w klitke bez drzwi, z oknem, przez ktore, mama i ja, musielismy wlazic i wylazic.

Pamietam straszna klotnie na podworzu.

Raisa uderzyla mame w twarz.

Mama zapytala glosem jak z zeliwa: "Nawet tak?".

"Nawet tak", odpowiedziala glosem zeliwnym Raisa.

Poprzysiaglem zemste. Sprawiedliwa, porywajaca jak teatr. Bylem pewien, ze dla dokonania zemsty konieczne jest wieloletnie oddalenie. Czyli niebawem opuszcze W., a po latach wroce konno albo czolgiem, triumfalnie: syn-msciciel. Jako w pelni zatem naturalny poczatek mojej historii msciciela potraktowalem fakt, iz nazajutrz opuscilismy nasz dom. Banicja musiala sie spelnic. Z tobolkami podreptalismy do Rozkiwskiej, nauczycielki, Ukrainki, przyjaciolki mamy. Mieszkala w chacie. Gliniane sciany, gliniane podlogi. Na podlodze poscielono nam i jeszcze jakims ludziom, piegowatej pielegniarce, ktora wciaz opowiadala o aborcji, przeszkadzala spac.

Mialbym czuc zal jedynie, nienawisc do W.?

To nie byl wylacznie moj problem; z analogicznymi pytaniami musialo sie uporac pokolenie dzieci wojny: jak i czy zaakceptowac dziecinstwo w swiecie nieludzkim.

W ktoryms eseju wspomnieniowym (nieco starszy ode mnie) Josif Brodski opowiada o Ameryce, jak ja wymarzyl sobie i wytesknil z filmow i darow wojennych. Byla mu ziemia dziecinstwa zastepcza, ocalajaca przed ponurym, zimnym, glodnym, wrogim Leningradem.

A znow jego - moj prawie - rowiesnik, Asar Eppel, w opowiadaniach Trawiastej ulicy, choc nie wybral emigracji - wyobrazni i rzeczywistosci - i z inzynieryjna dokladnoscia odtworzyl wojenne i tuz powojenne mroki, olsnienia, nikczemnosci, gry chlopiece z podmoskiewskiego osiedla, to przeciez w koncu napisal, ze swoje dziecinstwo przeklina.

A ja?

Mama nigdy do W. nie tesknila.

Bala sie tego miasta, nawet w Polsce. Wyjasniala swoj lek zabobonnie. Dom w miescie W., odziedziczony po ojcu jej ojca, stanal na ziemi, na ktorej przedtem wyburzono inny dom. To znaczy, ze przez wiele lat na te ziemie z dachu, z rynien poprzedniego domu skapywala woda po deszczu i sniegu.

Lud ukrainski wierzy: kto buduje sie na okapanej ziemi, ten zazna wielu nieszczesc.

Ale mamie bylo znacznie latwiej wyrzec sie W., do ktorego przeprowadzila sie spod Poltawy jako osoba dorosla, juz po studiach, z corka Iraida; obie mialy w dzieciecych wspomnieniach swoja Tomasziwke, wies rodzinna, zywa basn, Ukraine jak z dumki.

A ja?

Ja, ilekroc myslalem "dziecinstwo", tylekroc przerzucalem sie gwaltownie w inna zgola przestrzen, na Wschod, a nie w kazdym przeciez miejscu wiedzialem od razu, gdzie jest Polnoc, wiec i gdzie jest Wschod, przerzucalem tedy swoja mysl gdziekolwiek, byle dalej od siebie. W inne krajobrazy, z ktorych w mej pamieci pozostaly sloneczne, przejrzyste odbicia. Jak "zajaczki" z luster. Mit dziecinstwa? Nie chce naduzywac slowa "mit". Tyle razy sie pisalo "mit", pojecie to jest mocno rozckliwione, rozmazgane, wiec nie zaraz "mit", niech bedzie inne haslo, powiedzmy: "odleglosc". Otoz tak: dziecinstwo swoje mialem w odleglosci.

Ktoz by nas, takich pieknych

W. NAD W.

... powiedzonko "U Nas", jedno-jedyne, z ktorego nie nalezalo sie smiac. Pierwotnie oznaczalo Ich miasteczko nad rzeczulka W., doplywem Donca, gdzie Heneral wcale nie byl Heneralem, za ktorego potem uchodzil na targu, ani nawet kapitanem Wojsk Ochrony Pogranicza, ktorym zostal pod koniec zycia. Okreslalo sie U Nich przez "U Nas" staly uklad odniesienia z topografia okolic nad W., z architektura miesciny o klonowych skwerach, w ktorych ojca widywalo sie z dwu-, a potem trzyletnim Sylwestrem, jak - na przekor panujacym wsrod ludnosci obyczajom - obywatel dyrektor osobiscie wozi syna "na powietrze".

Heneral

Wowczansk nalezy do mojego zyciorysu.

Miasteczko na rzeczulka W. - do geografii mojej prozy.

Pierwsze jest dokumentem, fragmentem akt personalnych.

Drugie literatura (autobiograficzna, ale literatura).

Tak rozumowalem piszac Henerala i Pobyt.

Chcialem te dwie rzeczywistosci rozgraniczyc.

Wowczansk niesprawiedliwie nazwalem zdrobniale miasteczkiem, a Wowcze rzeczulka. Ostatecznie te tereny mialy swoja cene, skoro otrzymaly jakis skrawek, iles tam centymetrow kwadratowych w Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej z lat piecdziesiatych; w Szczecinie na alei Wojska Polskiego mozna ja bylo kupic za grosze; rozwiazujac krzyzowki siegalem nieraz po twarde, granatowe - na granicy czerni - tomiszcza, ktore przez dlugie lata przechowywaly swoisty, drukarski aromat; obok hasel demaskujacych Sloneczniki van Gogha jako gnilny okaz sztuki imperialistycznej i atakow na cybernetyke jako "lzenauke" - trafialo sie tam na nieskazone nowomowa, a zbawienne dla krzyzowkowicza dane o gorskich masywach, dzikim ptactwie czy antycznych bogach.

Wlasnie tam opisano zwiezle moje strony. Bylem dumny z Wowczanska, ze zasluzyl sobie (czyms) na miejsce w konstelacji takich cudow Ziemi, jak Antarktyda, Etna, Kordyliery... A jednak w ujawnieniu - w mojej prozie autobiograficznej - obu "wilczych" nazw, miasta i rzeki z pogranicza Ukrainy i Rosji, przeszkadzala mi - encyklopedia wlasnie. Dyktowala slowa - niczyje i obce - obowiazujace Wowczansk oficjalny, oczyszczony z anegdot, bez piosenek bosiackich, wymieciony ze slonecznikowych smieci, sluszny ideologicznie, historycznie uzgodniony, topograficznie blizszy ptakom, smialkom z zeppelina, pilotom kukuruznika-dwuplatowca, wreszcie Wowczansk bardziej zrozumialy dla kartografow niz dla mieszkancow - jak ich zapamietalem - z tobolami uciekajacych przed niemieckimi motocyklistami, niz zaludniony przez ciemne, otepiale cizby - wypedzane nagle z domow po powrocie "naszych" i czekajace na placu przy studni obok piekarni na wywiezienie w glab Rosji.

Ja bylem jednym z tych uciekajacych; moja mama stala w tamtej, aresztanckiej cizbie.

Po drugiej stronie Wowczy, na obrzezach miasta, ciagna sie ploty i domki ulicy Sapielnika, ktora w mojej pamieci do dzis polyskuje czarnoziemem kaluz, albo nie, nie tak czarno, te kaluze byly raczej grafitowe, mialy barwe olowkowa, podobna do liter na papierach w gabinecie ojca, stad zapewne, z tych liter i z kaluz wowczanskich przyszedl mi dawno temu do glowy - zapisany w mlodzienczym wierszu "ulicami szpitalnych lozek" (wciaz mnie zawstydzajacy, gdyz odslania we mnie cos, co powinno pozostac w ukryciu) obraz narodzinowo-trumienny:

wrysowal sie w rozpacz bandazy
wykolysal sie w przyplyw poduszek
srebrny ksztalt
ja
bosonogie niemowle koloru olowka

Morze, pergamin i ty

Na ulicy Sapielnika zbudowano kiedys mlyn, czyli potencjalny cel dla bombowcow wszystkich armii, nieopodal stal (nadal stoi) nasz dom, jakby schowany za drewnianym plotem, glebiej ogrod, zagony kwitnacych ziemniakow i nazywana piwnica nieduza budowla naziemno-podziemna - w czasie wojny przemieniona w schron.

Czym sie wslawil Sapielnik, patron mojej ulicy? Byl doktorem Judymem Wowczanska? miejscowym rewolucjonista? aparatczykiem w stylu Pobiedonosikowa z Lazni Majakowskiego? Encyklopedie na ten temat milcza.

Nasz dom "ceglami sczerwienialy", jak napisalem w swym pierwszym drukowanym w prasie dla doroslych, licealnym liryku pt. Nadodrzanskie sonety, byl jednopietrowy, kryty blacha, odgrodzony od ulicy szczelnym plotem z desek koloru kaluzy, w ktorej sie czasem odbijal; za ogrodem - idac w strone wioski Kyslakiwka - pola obsiane fasola szly w kosmos, uciekaly w nieskonczonosc, a znow po drodze do centrum - rzeczka z karasiami, zielona, o pradach zdradliwych, ale tylko w miejscu zwanym Szyszka niebezpieczna dla smialkow, i tuz-tuz okoliczne bory-jary, cele wypraw po chrust i poziomki, i one takze, bory-jary, graniczyly z nieskonczonoscia -- bardziej niz z wyobrazalna w jakikolwiek sposob dala. Powiesciowe W. mialo, owszem, zachowac - w jednej glosce! - pamiec encyklopedyczna, uszanowac wlasnosc niczyja i wspolna, lecz przede wszystkim zalezalo mi na tym, by sie stalo nazwa suwerenna - krainy tylez rzeczywistej, co osobnej, do odnalezienia nie w encyklopedii, lecz w geografii imaginatywnej, miedzy kuchnia Kopciuszka a ulica Krokodyli.

Pozniej przeczytalem w ksiazce Jeana Paula Sartre'a Czym jest literatura? (1968 r.) takie oto przeslanie do pisarzy:

"[...] skromnosc, z jaka autor podchodzi do swego dziela, nie moze mu przeszkadzac w skonstruowaniu go tak, jak gdyby mialo miec mozliwie najszerszy oddzwiek. Nie wolno mu mowic sobie: ´Coz, bede mial najwyzej trzy tysiace czytelnikowª; ma zastanawiac sie nad tym, ´co by sie stalo, gdyby caly swiat czytal to, co pisze?ª".

Celna obserwacja, pozyteczna rada.

Ale.

Wyobrazenie "calego swiata", ktory czyta moja ksiazke, musi byc nieco zabawne, a oprocz tego kaprysne i zmienne. Dla mnie u progu lat szescdziesiatych ow swiat majacy mnie czytac byl - nikim wiecej! - mna zaledwie: absolwentem poznanskiej filologii polskiej. Jak zatem mialbym wyobrazac sobie zachowanie swiata-czytelnika? Dokladnie tak, i tylko tak, jak nauczono mnie obcowac z tekstami innych autorow. Sadzilem, ze jezeli "swiat-czytelnik" dowie sie o "miasteczku nad rzeczulka W." i uwaznie wslucha sie w podpowiedz, ze to doplyw Donca, natychmiast zlamie nieskomplikowany szyfr - odgadujac wylozone tu przed chwila powody zamaskowania Wowczanska i Wowczy. Czyli jednak - zajrzy do encyklopedii! Mialem zarazem nadzieje, iz jednoczesnie owo W. wieloznaczne, symetryczne, osaczone biala nicoscia papieru, w rysunku ostre, kaleczace niby znak niebezpieczenstwa, rzeklbys: dwa wilcze doly, uniesie triumfalnie "caly swiat" (mnie czytajacy) ku metaforze, jakze by inaczej - Wielkiej (tu wracamy do duzego W.).

Tymczasem rzeczywistosc Wowczanska, a takze wizerunek encyklopedyczny tego miasta, okazuja sie - po latach - takze w osobliwy sposob "literackie", naladowane metaforycznoscia, owszem, przypadkowa, ale wcale nie ubozsza od gry z W. nad W.

Owa mimowolna "literackosc" rodzi sie tu (jak wszelka metafora) z rozdwojenia, podwojnosci, dwoistosci.

Miasto bylo dwujezyczne. Lecz do rzadkosci nalezala dwujezycznosc czysta, ocalajaca poprawnosc leksyki czy dykcji rosyjskiej lub ukrainskiej. Nad mowa miasta panowal zywiol gwary, ktora stanowila mieszanine wyrazen, form gramatycznych oraz fonetycznych obu jezykow. Interferencje typowe dla wszelkich pogranicz nie mialy systemowego charakteru. Kazdy z wowczan mowil, jak chcial, czujac sie sterem, zeglarzem, okretem w oceanie slow. Moj ojciec przenosil do zwrotow rosyjskich ukrainskie, dzwieczne "h", a do ukrainskich - rosyjskie "akanie" (ktore polega na tym, ze samogloske "o" w miejscu nieakcentowanym wymawia sie jak "a"). Z kolei nianka Kulka miala klopoty z wymowieniem mojego obco brzmiacego imienia Edward. To imie wymyslila mama, ktora "kochala sie" w muzyce Edwarda Griega i wlasnie "na czesc Griega" zostalem Edwardem, a nie swojsko brzmiacym w tamtych stronach Eduardem. Kulka - idac sciezka najprostszych skojarzen - wolala na mnie Atwar, co znaczy "wywar".

Dwujezycznosc roznicowala takze wowczanskie szkolnictwo.

Ira - wszechstronnie uzdolniona, udreczona prymuska z woli ojca - wybrala dziesieciolatke rosyjska (traktowano to jako niezawodny trakt ku wyzszej kulturze); ja uparlem sie, a mama sie zgodzila, ze ukoncze szkole ukrainska; dlaczego? A nie bedziecie sie smiac? Otoz chcialem byc po stronie slabszych; ulozylem, kiedy mialem siedem lat, i wykaligrafowalem kolorowymi kredkami ulotke-odezwe do Rosjan, by w dobroci swoich serc zgodzili sie na byt niepodlegly Ukrainy; slubowalem uroczyscie pokoj oraz przyjazn miedzy narodami; gdyby mama tej odezwy nie znalazla i w histerii nie zmienila w konfetti, aresztowano by ja ponownie, cale moje zycie (gdybym przezyl) potoczyloby sie w innych zgola krajobrazach i niewyobrazalnych infrastrukturach.

Miasto ma dwie nazwy.

Pisze od jakiegos czasu wszedzie Wowczansk (po ukrainsku), lecz pisalem kiedys w zyciorysach i ankietach - po rosyjsku - Wolczansk. Miasto nalezalo administracyjnie do radzieckiej Ukrainy, ale zwyczajowo nazywano je z rosyjska; nie Wowczansk, lecz Wolczansk figuruje tez w encyklopedii.

No i nie ma jednego Wowczanska-Wowczanska.

Sa dwa.

Rzeczywiste i rozne.

Jeden ukrainski, znad Wowczy, w 1970 roku mial 22 tysiace mieszkancow. Drugi, blizniaczy z nazwy, gorniczy, w Rosji, na Uralu, niewiele mniejszy od mojego, 18 tysiecy mieszkancow w 1970 r.; gdybym chcial (mogl, potrafil) zwiedzic go kiedys, musialbym jechac koleja i wysiasc na stacji Lesnaja Wolczanka.

Wiem to od niedawna, z encyklopedii, z jej nieumyslnej mistyki faktow.

----------------------------------------

Fragment ksiazki Perehenia i sloneczniki, ktora ukaze sie nakladem SPP w Poznaniu; cytaty pochodza z moich wczesnych utworow - tomiku poetyckiego Morze, pergamin i ty (1960 r.), opowiadania Heneral (1964 r.) i powiesci Ktoz by nas, takich pieknych (1972 r.).



Джерело: http://www.dziennik.com/www/dziennik/kult/archiwum/07-12-02/pp-10-11-04.html
Категория: Творчество | Додав: volchansk (26-04-2006)
Переглядів: 2585 | Коментарі: 1 | Рейтинг: 5.0/2 |
Всего комментариев: 1
0  
1 ak   (03-04-2008 15:15) [Матеріал]
Balcerzan odkrył karty, przegląda się w swoich powieściach jak w lustrze, jest jak tajemnicza perehenia, która nagle zrzuciła prześcieradło. Literaccy bohaterowie zostali obnażeni i pozbawieni maski, a z cienia – nieco bezbronnie – wyłoniła się postać autora, poszukującego prawdy o sobie w labiryntach pamięci, w dziecięcych doświadczeniach i nostalgicznych podróżach. Okazuje się, że dokumentaryzm nie wyklucza literackości. Tak rozumiana prawda nie jest bowiem wyliczanką dat, faktów i nazwisk, ale czymś dużo więcej - całościową wizją świata i własnego w tym świecie miejsca. Oczywiście, trzeba sprawdzić w encyklopedii notkę o rodzinnym Wowczańsku, odnaleźć w słowniku deklinację makucha, zmobilizować zastępy zaprzyjaźnionych badaczy, aby poszukiwali śladów perehenii - podejść do sprawy naukowo, sprawdzonymi metodami zbadać, zmierzyć, sprawdzić, sięgnąć do źródeł. Okazuje się jednak, że postępowanie takie - które zapewne sprawdza się w tworzeniu naukowych tez i teorii - w poszukiwaniu i porządkowaniu wiedzy o sobie samym nie wystarcza. Trzeba nie lada wysiłku, aby oswoić dziecięce doświadczenie wojny, pamięć głodu, strachu o najbliższych, wędrówki w powojennej zawierusze, aby zaaprobować kolejne ojczyzny. Równoczesne poczucie korzeni i własnego miejsca w świecie nie da się złożyć z danych starannie naniesionych na fiszki. Musi przypłynąć z serca i umysłu, wyrosnąć ze świadomości dorosłego, młodzieńca, dziecka, synchronicznie wyłonić się z doświadczeń zdobywanych na wszystkich etapach biografii. Dawne perspektywy, minione punkty widzenia, zrekonstruowane horyzonty przeszłości składają się na dzisiejszy widnokrąg, który nie ma kształtu koła i pozbawiony jest jednoznacznego centrum. Ciągnie się od Wowczańska, po Szczecin i Poznań, zahaczając nawet o Izrael (dokąd autor pojechał zaproszony przez kolegów ze szczecińskiej wielonarodowej jedenastolatki wiele lat po maturze).

Добавлять комментарии могут только зарегистрированные пользователи.
[ Реєстрація | вхід ]
Категорії каталога
История--ххх [108]
Туризм [65]
Достопримечательности [53]
Творчество [33]
Инфо, цифры, факты [77]
справочники, информация
Известные земляки [22]
Волчанцы всех стран соединяйтесь! [14]
Прочее [25]
СОБЫТИЯ [5]
Официоз [54]
Информация официальных органов, пресс-релизы
WOLF-ZONA [3]
Верхний Салтов: Гений Места [70]
ОТДЫХ НА ПЕЧЕНЕЖСКОМ ВОДОХРАНИЛИЩЕ [98]
ИСТОРИЯ>>> [2]
Коммерция [4]
Реклама, прайсы, объявления
Міні-чат
Опитування
Ваш возраст?

[ Результаты · Архив опросов ]

Всего ответов: 827
Друзі сайту

наша кнопка
Волчанск (Украина) - сайт земляков

Статистика

Онлайн всього: 1
Гості: 1
Користувачі: 0
Copyright "Bank e-Day" © 2024